Prawo jazdy, odcinek…

Prawo jazdy, odcinek…

W sobotę M. trzeci raz podszedł do komputerowego testu na prawo jazdy. Znowu nie zdał! Zabrakło dziesięciu punktów. Tyle dobrego, że umiemy do tego podejść na luzie, nie chodzi mi tutaj o samą naukę bo akurat on się uczy, nie spinamy się za bardzo. Chociaż M. trochę się wkurza, bo polski egzamin na prawo jazdy jest pierwszym niezdanym egzaminem w jego życiu. To już jego problem, że na studiach nie był prawdziwym studentem i z pola bitwy wracał zawsze z tarczą. Trzeba czasem oblać, żeby wiedzieć, jak to jest! I mówię to ja, jeden z większych kujonów na mojej ówczesnej specjalizacji. Prawo jazdy też zdałam za pierwszym razem, zarówno teorię jak i praktykę, ale to może były jakieś inne czasy. Już zapisaliśmy się na kolejny termin, a wszystko przebiegło w naprawdę miłej atmosferze. Panie pracujące w wybranym przez nas WORD-zie są bardzo miłe, nie to co kiedyś.

Poza tym – lato w pełni, zielone drzewa, wieczorne burze, które uwielbiam. Pustki w Warszawie, w mojej okolicy prawie brak korków, w niedziele prawdziwa cisza i spokój. Mniej fajnie, że w sobotę po egzaminie wezwali M. do pracy, nasz jedyny wspólny wolny dzień. Wkrótce wybieram się na krótki urlop, M. zostaje w pracy. Nasze wakacje jeszcze przed nami. Niech ten czas trwa :).

Jak nie nauczyłam męża mówić po polsku

Jak nie nauczyłam męża mówić po polsku

M. jest w Polsce trzy lata i nadal nie mówi po polsku. Jest jełopem. No, niby coś tam mówi, np. w pracy z Polakami rozmawia tylko po polsku, ale wyobrażam sobie, co to za rozmowa. W Excelu pisze po polsku, smsy po polsku (smsy to jakiś ważny kanał ich służbowej komunikacji, btw, taka firma), przez telefon rozmawia łamanym polskim, bo słyszę, ale ze mną na co dzień to bardziej półsłówka, niż normalna rozmowa.

Pytanie, czy M. mówi po polsku, to jedno z pierwszych, które zadają mi znajomi. Z czasem pytania o znoszenie polskiej pogody i o choroby zostają zastąpione takim właśnie tematem-rzeką :). To tak dla Was, na przyszłość. Wtedy ja odpowiadam, że trochę mówi, ale nie za bardzo. I wtedy pada zawsze ta sama odpowiedź, że ja powinnam go uczyć polskiego i rozmawiać z nim tylko po polsku! Czas postawić parę spraw jasno.

To się tylko tak w teorii wydaje, że międzynarodowe małżeństwo ma cudowną okazję do nauczenia się wzajemnie swoich języków. No błagam, to jest oczywiste, okazja idealna! Gorzej z wykonaniem. Aby ten plan zadziałał, musi być spełnione kilka warunków:

– oboje musicie wiedzieć cokolwiek o nauczaniu języków, a idealnie, gdyby ta wiedza dotyczyła nauczania języka własnego jako obcego – w zasadzie nauczanie innego języka obcego nie ma z tym wiele wspólnego
– oboje musicie być super poprawni w swoich językach, co chyba wiąże się z punktem numer jeden, czyli mówić powoli, wyraźnie, poprawnie gramatycznie, ładnie akcentować, tak by zrozumiał Cię cudzoziemiec i był w stanie naśladować
– oboje musicie mieć czas po pracy na wzajemne nauczanie się tych języków, czyli czas na dwa kursy w ciągu tygodnia (no bo nauczając polskiego niekoniecznie z automatu nauczysz się arabskiego, jakby)
– musicie wybrać dobre podręczniki (to akurat najprostsze) i umieć z nimi pracować (to gorzej), chyba, że macie czas na samodzielnie przygotowywanie materiałów do nauczania języka obcego – dzień w dzień – tydzień w tydzień – miesiąc w miesiąc – aż małżonek się nauczy.

Ja wiem, wiem. To wszystko nie tak! Nie o to chodzi! Ty masz do niego mówić po polsku, a nie robić mu lekcje! Wtedy on nauczy się naturalnie, jak dziecko! (Dorosły człowiek nigdy niczego nie nauczy się naturalnie jak dziecko).

Słyszałam opowieści o tych, którym się udało :). Że siedział facet w domu trzy, cztery miesiące, wkuwał cały dzień, bo nie pracował, wszyscy do niego mówili tylko po polsku, to go bardzo motywowało, i teraz on, cud świata, włada wzorową polszczyzną. Bardzo bym chciała, żeby to szczęście przydarzyło się także mnie i żeby mój mąż swoją ciężką pracą i naszą żelazną konsekwencją posiadł umiejętność rozmawiania w moim ojczystym języku, na tym samym poziomie co ja. Niestety, trafił mi się leń, młotek i ignorant bez zdolności językowych, albo jak go tam jeszcze nazwiecie :).

M. dla mnie jest przede wszystkim moim mężem i partnerem. Na pewno nie jest moim dzieckiem albo moim uczniem. Gdy wracam z pracy, albo gdy zwyczajnie spędzamy ze sobą wspólny wolny czas, chcę rozmawiać z nim jak z moim facetem, a nie z podopiecznym. I tak związek z cudzoziemcem stawia Cię milion razy na pozycji kuratora, konsultanta, reprezentanta i Bóg wie jeszcze kogo, bo musisz załatwiać za niego różne sprawy, szczególnie na początku. Uwierzcie mi, to się nudzi. Masz wreszcie ochotę nie myśleć o poprawności i dydaktycznym wymiarze swoich słów i działań, chcesz po prostu komunikować się z facetem jak człowiek, bo to Twój partner i kropka. Język polski przemyca się w tej komunikacji tak czy tak, ale gdybym miała wszystkie nasze rozmowy prowadzić tylko po polsku, chyba nic bym z nim nie załatwiła. Wszystko trwałoby dwa razy dłużej. Jestem cierpliwą osobą, ale i mnie by w końcu szlag jasny trafił.

Oczywiście, zdarza się, że zwracam się do niego po polsku i on już większość tych zwrotów zna. Nie kosztuje to znowu tak dużo, żeby czasem powiedzieć coś po polsku, zamiast po angielsku, szczególnie w naturalnych sytuacjach, typu podaj to, przynieś mi tamto, czy możesz zrobić itd. Staram się pamiętać o tym, by do M. trafiały moje komunikaty po polsku. Ale przyznam, że nie przychodzi mi to zbyt naturalnie :(. Od początku rozmawialiśmy po angielsku, on ten swój angielski w międzyczasie bardzo podciągnął, i dziwnie jest mi teraz przestawić się na polski. Gdzie tam przestawić, zresztą! Długa droga do Rio.

M. wziął udział w dwóch bezpłatnych kursach języka polskiego, które były organizowane przez fundacje lub stowarzyszenia. Nic mu to nie dało, więcej nauczył się w pracy. Taka cecha bezpłatnych kursów, że przez dwa tygodnie analizujesz mapkę Europy lub Polski i uczysz się nazw miast. Na kurs z prawdziwego zdarzenia od początku nie było nas stać i być może to jest jeden z wielu naszych błędów? Z jednej strony wysokie ceny, z drugiej nieregularne godziny pracy, które towarzyszą M. do dziś. Szukaliśmy prywatnego nauczyciela i nikt się nie znalazł, może uciekali na wieść, że mają uczyć Araba :). Żeby było jasne, książki oczywiście mamy, zarówno samouczki jak i podręczniki do pracy z lektorem, a próby wspólnej pracy podejmowaliśmy kilkakrotnie. Guzik z tego!

Jestem ciekawa, jak to tak naprawdę wygląda u innych par. Co robią, żeby przejść z tego poziomu dukania do względnie normalnej komunikacji, którą trzeba tylko szlifować. Znam już wszystkie opinie, że mój to nauczył się sam w miesiąc!!! i że wystarczy tylko jego motywacja i ciężka praca, bo to, uwaga, nigdy do niczego nie wystarczy. Pewnie coś tam zależy od tego, co jegomość robił do tej pory i gdzie państwo się poznali. Cóż, mojego męża poznałam za barem w Egipcie, w żadnym wypadku nie był koptyjskim studentem medycyny na warszawskiej Akademii Medycznej, po prywatnej amerykańskiej szkole w Kairze ;))). Ktoś coś, Szanowne Czytelniczki? 🙂