Małżeństwo z dwójką dzieci

Małżeństwo z dwójką dzieci

Jesteśmy już oficjalnie małżeństwem z dwójką dzieci. Jak to brzmi… Ostatnie dwa lata były dość intensywne zarówno w pracy, jak i w domu. Opowiem Wam w skrócie, co się u nas działo przez ten czas i jak wygląda nasze życie obecnie :).

Przede wszystkim urodziła nam się córka. Przez dłuższy czas ja w ogóle nie wiedziałam, czy będę chciała mieć drugie dziecko. Kiedyś, w młodszej młodości ;), wydawało mi się, że tak, bo sama mam rodzeństwo. Co do M. to z góry było wiadomo, że on chciałby mieć dwójkę, ale nie więcej (nie, nie każdy Egipcjanin ma piątkę dzieci lub w ogóle o tym myśli). Gdy urodził się K. i zaczął dawać czadu jako roczniak, potem dwulatek, ja z dnia na dzień zaczynałam wątpić, jakobyśmy nadawali się w ogóle do rodzicielstwa. Kryzys jednak minął i w głowie ciągle pojawiało mi się pytanie, czy to już koniec, czy jednak jeszcze zadbamy o rodzeństwo dla małego? Do tego dookoła wśród znajomych zaczęły się pojawiać kolejne ciąże, kolejne maluchy, część już znacznie wcześniej. I temat nie pozwolił się wyrzucić z głowy.

Tym razem i ja i M. marzyliśmy o córce. Ok, ja może nie marzyłam, bo ja w ogóle nie marzyłam o dzieciach :). Żartowaliśmy sobie, że jak będzie drugi chłopak, to robimy ZWROT! Wszyscy mają po dwóch chłopców. Jak na wojnę i wykrakaliśmy, bez żartów. Ale szybko okazało się, że to prawdopodobnie dziewczynka. Tym razem obyło się bez ochów i achów, jaki to ojciec będzie przeszczęśliwy. Może wszyscy się bali, że przyszłość małej rysuje się w czarnych barwach w takiej rodzinie i na wszelki wypadek lepiej już teraz przyodziać żałobę.

E, niee, wiecie. To nie to. Po prostu drugiej ciąży ludzie, przynajmniej obcy, już tak nie przeżywają, jak pierwszej. I chwała im za to.

Nasza córeczka ma nieco ponad dwa miesiące i jest cztery lata młodsza od swojego brata. Nasze dzieci są określane nieznanym mi za bardzo wcześniej mianem parki i wszyscy mówią, że to najlepszy możliwy układ. Nie wiem, nie znam się, z całą pewnością mała będzie miała szkołę życia ze starszym bratem, ale i sporo benefitów. Starsi koledzy, papierosy i piwo kupowane przez pełnoletniego K. za przysługę, imprezy starszych znajomych :). Och, oczywiście, niech M. tego nie czyta, przecież on jest ojcem grzecznej księżniczki z dobrego domu. Za to K. będzie miał pod nosem młodsze koleżanki siostry, które będą na starcie dojrzalsze od niego o dwie generacje, jak to zwykle z kobietami i mężczyznami bywa. Przyjęliśmy na siebie tę odpowiedzialność, nie tylko za dwójkę maluchów, ale i za rodzeństwo. Musimy tego nie spieprzyć.

Mała L. wygląda identycznie jak K. za maleńkości. Jeszcze nie wiemy, czy to bardziej M. czy bardziej ja. Nasz syn przechodził przez różne etapy bycia podobnym do rodziców. Na początku wyglądał jak M., potem jak mała ja. Obecnie ma uśmiech mojego taty, posturę i ruchy M., jego oczy. I nasze wspólne włosy, bo ma kręcone i robi się szatyn. Odpowiem na najczęstsze pytanie, czy widać, że to dziecko z mieszanego związku? Tak sobie. Według nas nasz syn jest piękny i pewnie jest to naturalna reakcja rodziców na własne potomstwo :). Karnację ma taką jak ja, chociaż według lekarzy delikatnie ciemniejszą, ja tam tego nie widzę. Oczy wielkie i ciemne, z oprawą, która ciemnieje z miesiąca na miesiąc. Co do córki, to się jeszcze okaże, jaka będzie. Jest nam łatwiej z nią, niż z małym K. Może z drugim dzieckiem jest łatwiej, a może trafił się wreszcie łatwy egzemplarz.

K. to mały huragan. Tornado, diabeł tasmański. Wulkan energii. Wszędzie wejdzie, wskoczy, wbiegnie, chyba nigdy nie robi się zmęczony. No dobra, może nie jest takim stuprocentowym wariatem, bo ma też momenty zagubienia i wycofania. Rzadkie momenty ;). Niczego się nie boi poza lekarzami, w nowe miejsca wchodzi jak po swoje, budząc lekką konsternację na twarzyczkach rówieśników i rozstawiając młodszych po kątach. Niestety musimy go pilnować na każdym kroku i tak było od początku, ledwo zaczął raczkować. Pajacuje po prostu, ale też wszystkich lubi i jest pozytywnie nastawiony do otoczenia. Jak nie moje dziecko ;), ale jak dziecko M.

Syn ma opóźniony rozwój mowy. Brzmi poważnie, jest to też trochę poważne, ale już pod kontrolą. My jesteśmy rodziną, w której są obecne trzy języki: polski, arabski i angielski. Konsekwentnie i zupełnie dla nas naturalnie każde z nas zwraca się do dzieci we własnym ojczystym języku. My między sobą się też wzajemnie rozumiemy, chociaż rozmawiamy po angielsku, bo tak jest prościej. Tak, przez te dwa lata M. podszkolił polski, wymusiła to na nim praca, i obecnie dogaduje się normalnie, chociaż dalej kaleczy. No i nie można mówić do niego zbyt szybko po polsku. Ja rozumiem po arabsku niemal wszystko to, co mówią M. i K., a gdy czegoś nie rozumiem, to M. zawczasu o tym wie i tłumaczy, zanim jeszcze o to poproszę. K. mówi do taty po arabsku, do mnie po polsku. O dziwo nie miesza tych języków w ogóle, co mnie zaskakuje, skoro ma ORM. Tak, K. rozumie po arabsku i uczy się mówić w tym języku. Jest to dla niego język mniejszościowy, więc tym większa będzie praca M., by ten język u niego rozwinąć. Mały ma zajęcia z logopedą już półtora roku i są tego realne efekty. Zdania specjalistów są podzielone, skąd to opóźnienie rozwoju mowy. Jedni twierdzą, że to przez tę mieszankę języków, drudzy, że z innej nierozpoznanej na razie przyczyny.

W przedszkolu (taaak, K. od ponad roku chodzi do przedszkola – dawno mnie tu nie było :)) jest najlepszy z angielskiego. To znaczy, według Pań. Trudno jest nam samym to ocenić, bo K. w domu nie używa angielskiego. Czasem się zdarza, że mruczy coś sam do siebie podczas zabawy, ale to rzadkość. Jemu nie przechodzi przez gardło zwracać się do nas po angielsku, ja też nie jestem w stanie mówić do niego inaczej, niż po polsku. Mamy tak porąbany system językowy w domu, że rozmawiania z dzieckiem po angielsku nie wdrażamy – i w ogóle nie chcemy. Nie jestem idealną matką idealnego geniusza, ja nie z tych ;), więc koniec końców po prostu cieszę się, że mały radzi sobie w przedszkolu, rozwija komunikację z dziećmi, no bo jednak jest trochę w tyle, jeśli chodzi o mówienie.

M. nadal prowadzi swoją firmę, ma dwa sklepy w Warszawie. Zakończyliśmy sprzedaż przez Internet, bo wzrosły opłaty, prowizje, zresztą wszystko inne też, i przestało się nam to opłacać, biorąc pod uwagę poziom cen naszych produktów. Niedawno M. zaczął wyjeżdżać ze swoimi produktami na festiwale organizowane w innych miastach, takie wiecie, jarmarki z namiotami na rynku :). Jest to coś nowego, świeżego, bardzo męczącego dla niego, ale to wciąga. A ja w tym czasie zostaję sama na weekend z dwójką maluchów w domu, bo te festiwale zawsze są organizowane w weekendy. Nie jest to jakieś specjalnie trudne, chociaż wymaga pewnej mobilizacji :).

Pewnie jeszcze mi się przypomni kilka spraw, o których mogłabym Wam tu opowiedzieć, więc mam nadzieję, że czas na pisanie bloga jeszcze się znajdzie. Zastanawiałam się ostatnio, czy blogowanie jako takie zwykłe pisanie do szuflady, no ale jednak nie szuflady, jeszcze istnieje? Bez zarabiania, bez reklam (jeśli pod moim wpisem pojawią się jakieś reklamy, to będzie to chyba kara za pozostawienie bloga na pastwę losu i nawet nie wiem, jak je wyłączyć :), w każdym razie ja nic z tego nie mam poza wnerwem, że mi psują widok kolumny), bez wstawiania linków do tych samych firm i projektów? Bo że makdonaldyzacja twórczości w Internecie postępuje, to już wiemy od dawna. Piszemy coraz krócej, raczej nagrywamy (to podobno też zajmuje czas), ludzie nie czytają. Ja ten wpis pisałam na raty przez trzy dni. Z jednej strony nikomu się nie chce czytać długich wpisów, tak jak nikomu się nie chce czytać gazet, z drugiej „blog” w postaci strony na Facebooku, gdzie wpis to zaledwie kilka zdań, chyba jednak nie jest blogiem. Ja jestem starej daty, lubię czytać gazety i dłuższe wypowiedzi, niekoniecznie na Facebooku. W sumie to nie widziałam jeszcze na FB strony, która mogłaby być blogiem takim z dawnych czasów, bo tam dłuższe wypowiedzi i tak są krótkie. Może takie czasy przyszły. Jak nie będzie odbiorców takich dobrowolnych, najwyraźniej hobbystycznych treści, to i treści nie będzie.

Żeby nie kończyć pierwszej notki po dwóch latach w taki chłodny sposób (wyszłam z wprawy!), jeszcze jedna prywata odnośnie minionej niedzieli: wygraliśmy! 🙂 Oby :).

Mamy się dobrze :)

Mamy się dobrze :)

Nie odzywałam się ponad pół roku, stając się oficjalnie najgorszą blogerką sezonu :). Należy Wam się słowo wyjaśnienia. Na szczęście jesteśmy wszyscy cali i zdrowi, nie zmogła nas korona (odpukać), nie mieliśmy nawet śladu przeziębienia, także czujemy się wszyscy dobrze, włącznie z małym. M. ani nie porwał mi dziecka i nie uprowadził do Afryki :), ani nie zostawił mnie samej na pastwę roczniaka, bo mu jakoby ojcostwo się znudziło i chce się bawić, wdając się w romans z przypadkową panienką 🙂 No bo dlaczego żona Egipcjanina tak nagle przestała się odzywać? Na pewno skończyło się love story!

Otóż, moi drodzy, nic z tych strasznych rzeczy. Po prostu pochłonęła nas rzeczywistość, a konkretnie rodzicielstwo i praca. Nigdy nic nie zmieniło naszego życia tak bardzo, jak pojawienie się synka. Niedawno skończyłam urlop macierzyński i zaległy wypoczynkowy i zaczęłam urlop wychowawczy. Jeszcze dwa lata temu zarzekałabym się, że wrócę do pracy w pierwszej możliwej kolejności, ale teraz wcale tak nie jest. Wiadomo, kasy trochę mniej, ale pomagam M. w jego sklepie, który, odpukać, ma się wcale nieźle. Rozwinęliśmy też sprzedaż internetową, dzięki czemu docieramy z arabskimi i nie tylko produktami do klientów z różnych zakątków Polski :). Tym zajmuję się ja. Chciałabym móc powiedzieć, że robię to „w przerwach między kaszkami, obiadkami, pampersami itp.”, ale to by była w sumie nieprawda, bo wszystko robię równolegle. Nasz mały K. nie jest już taki mikro mały, jak na początku. Biega i szaleje po całym domu, wspina się na meble, ma swoje humory, więc mam taki trochę darmowy fitness w czasach pandemii (jak ja tęsknię za Zdrofitem…). Skończyły się też fajne drzemki, choć on nigdy nie był jakimś wielkim śpiochem. Ok, za bardzo parentingowo się robi. Podsumowując, czasu dla siebie właściwie nie mam, bo z takim małym diabłem prawie nigdy nie ma spokoju.

W efekcie sytuacja rysuje się następująco. Gdy K. jest łaskaw w dzień pójść spać (na godzinę? półtorej, co jest już rzadkim cudem?), to jak ogarnę rzeczy w domu, zamówienia, faktury, wysyłki, maile, to… z blogiem wygrywa Netflix 😛 Po prostu nie mam czasu na pisanie, a jeśli mam, to chyba nie mam siły. Kiedyś pewnie ją będę z powrotem miała. Teraz zawsze trzeba się zdecydować, czy czytam gazetę sprzed dwóch tygodni, czy biorę książkę, która czeka od pół roku, czy resetuję mózg, oglądając głupoty. Przynajmniej zawsze wtedy towarzyszy mi kawa :). Wydaje mi się, że nie różnimy się niczym od polsko-polskich rodziców. Zasuw jest ten sam.

Mam nadzieję, że niedługo będę mogła się odezwać do Was z pewnymi dobrymi wieściami, ale nie chcę na razie zapeszać :). Jak zwyklę wolę powiedzieć o wszystkim po fakcie. Tymczasem bądźcie zdrowi i niech normalność jak najszybciej do nas wszystkich powróci.

Rejestracja egipskiego aktu urodzenia w polskim USC

Rejestracja egipskiego aktu urodzenia w polskim USC

Mamy za sobą około trzy miesiące pandemii koronawirusa. To jeszcze nie jej koniec, ale miasto powoli wraca do życia, tzn. uruchamiane są po kolei te wszystkie obszary aktywności, które zostały zamknięte z powodu wirusa. Czasem sobie myślę, czy ta epidemia nie okaże się naszym wydarzeniem pokoleniowym? Epidemii różnych mieliśmy co roku chyba po kilka, ale jeszcze ani razu nie zamknięto nas w domach. Nagle wszystko stało się problemem, od zakupów spożywczych, przez spotkania z rodziną i znajomymi, aż po plany wakacyjne. W co drugiej gazecie podejmowana była problematyka pozostawania pod jednym dachem z własnym mężem i jak to rujnuje nasze małżeństwa. Cóż, my w domu tego problemu nie znamy, bo M. nie miał żadnego dnia wolnego z powodu wirusa, tylko normalnie pracował w swoim sklepie i pracuje od poniedziałku do soboty 🙂 Jeszcze jesteśmy wszyscy zdrowi.

Wykorzystaliśmy fakt, że urzędy również są zamknięte, i złożyliśmy w tym czasie wniosek o rejestrację egipskiego aktu urodzenia M. w polskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Trochę było to planowane od pewnego czasu, a trochę to wyszło na wariata, bo kto by się zajmował takimi rzeczami w trakcie pandemii. Ale to zadziałało! Wczoraj odebrałam na poczcie odpis zupełny aktu urodzenia M., z polskim orzełkiem. Myślałam, że to będzie droga przez mękę z tym aktem, a wyszło zupełnie na odwrót. Już opowiadam, może komuś się to przyda :).

W lutym znajomy znajomego przywiózł egipski akt urodzenia M. z Egiptu. Jak to z papierami w Polsce bywa, trzeba było zacząć coś działać, bo urzędy lubią przyjmować dokumenty nie starsze niż trzymiesięczne. Zgłosiliśmy się do naszej Pani tłumacz z naszego ślubu cywilnego i przetłumaczyła nam akt urodzenia na język polski. Co ważne, pokazałam Jej nasz polski akt małżeństwa i inne dokumenty, żeby była spójność w nazwiskach. Nawet Pani tłumacz obawiała się reakcji USC, no ale.

Krótko potem okazało się, że wszystkie urzędy są zamknięte i w ogóle większość spraw powinna być wstrzymana. Ale o dziwo rejestracja zagranicznych aktów stanu cywilnego dalej działała sobie w najlepsze, z tą różnicą, że wszelkie wnioski należało składać pocztą. No to wydrukowaliśmy wniosek, poszukałam w Internecie, jak to wypełnić, bo jak to w urzędach, jak widzisz czasem taki formularz, to nie wiesz jak się nazywasz. Następnie zebraliśmy wszystkie dokumenty, które mogłyby nam ułatwić załatwienie sprawy, również te, które nie były nigdzie wyszczególnione:

1. Uzupełniony wniosek o rejestrację egipskiego aktu urodzenia
2. Oryginał egipskiego aktu urodzenia
3. Tłumaczenie przysięgłe egipskiego aktu urodzenia na język polski
4. Ksero naszego aktu małżeństwa
5. Ksero pierwszej strony paszportu M. (strona ze zdjęciem)
6. Ksero jego aktualnej karty stałego pobytu
7. Dowód opłaty za rejestrację zagranicznego aktu urodzenia (50 zł, a potem okazało się, że 39, a na akcie jest 50, hm)

We wniosku dopisałam profilaktycznie mój numer telefonu. Słusznie, jak się okazało.

To wszystko włożyliśmy do koperty, kopertę do grubszej koperty i przesyłka pojechała kurierem do konkretnej filii USC. Było to na początku maja. Od tego czasu co jakiś czas sobie przypominałam, że w każdej chwili może zadzwonić do mnie jakiś urzędowy numer stacjonarny i zacznie się wielka awantura. Że nazwiska złe, że w ogóle moje nazwisko jest złe, że trzeba chyba przynieść inne tłumaczenie, że nic z tego nie będzie. A tu cisza! Nie pracują czy jak? Po czym w ostatnich dniach maja odebrałam telefon z USC, że musimy (a raczej M. musi) napisać maila z informacją, czy prosi o zwrot nadpłaconych 11 zł czy się ich zrzeka oraz czy odbierze akt urodzenia osobiście, czy pocztą. Zapytałam, jak wolą. Pan na to, że obecnie jeszcze nie przyjmują interesantów i że nie wie, jak będzie za parę dni, bo nikt im nic nie mówi :). No to pocztą oczywiście! Zapytałam, czy nie było jakichś problemów ze sporządzeniem tego aktu? Pan stwierdził, że to nie on sporządzał, ale wszystko wygląda ok. Myślałam, że to chyba jakiś cud się zdarzył.

I rzeczywiście! Tydzień później przyszło awizo, odebraliśmy, mamy polski akt urodzenia M. i to sporządzony bez błędów. Bez biegania do urzędów i tłumaczenia się z trzech nazwisk M. O, właśnie, tak w temacie: na polskim akcie urodzenia M. ma jedno imię i trzy nazwiska. I nikt z nami o to nie walczył. Żeby nie było, że się nie da :).

A całe to zamieszanie było po to, byśmy mogli wkrótce wykonać kolejny krok: wniosek o polskie obywatelstwo do Prezydenta RP :).

Ta zima musiała kiedyś minąć!

Ta zima musiała kiedyś minąć!

Idzie wiosna. Czuć ją w powietrzu. Skończył się sezon smogowy (chyba się skończył, tak samo jak chyba kończy się zima), zaczął się sezon na wirusy. Tak, jak do niedawna trudne organizacyjnie było wyjście z małym gdzieś bardziej do ludzi, w sensie bardziej, niż do sklepu dwie ulice dalej, tak teraz w ogóle wszystkie wypady stają pod znakiem zapytania. Chcemy wyjechać na Wielkanoc nad morze, tak jak rok temu. Czy się uda? Może się uda, przy akompaniamencie mierzenia temperatury w pociągu albo nie wiadomo jakich innych procedur. W Polsce zasiana została trochę panika, trzeba mieć swój rozum, ale też to właśnie rozum nie pozwala nam na podejmowanie ryzyka, jeśli takie by się gdzieś czaiło.

M. dalej jest oazą spokoju, jeśli chodzi o stosunek do dziecka. Ja miałam swoje kryzysy, nie dwa i nie pięć, a on cały czas dzielnie daje radę. W sumie oboje dajemy, bo koniec końców to ja spędzam więcej czasu z dzieckiem niż on. Tak Bogiem a prawdą, to ja jestem dzielna a nie on, i na tym skończmy jego chwalenie :). Gdy mały śpi w ciągu dnia, to znaczy robi mi tę uprzejmość, że zasypia na spacerze i nie budzi się ledwo przekroczywszy z powrotem próg domu, ja siadam do komputera i robię sklep internetowy M. Postanowiliśmy dołączyć taką formę sprzedaży do jego sklepu na Hali Mirowskiej. Czy warto? Czy się przyjmie? A wiadomo? 🙂 Powinniśmy wiedzieć, skoro to robimy, ale zobaczymy w rzeczywistości, jak to wyjdzie. Nie jestem informatykiem, więc sklep ma bardzo prostą konstrukcję. Niemniej jestem z siebie dumna (a może właśnie dlatego?), że dałam radę założyć taką stronę, z śpiącym nie zawsze dzieckiem u boku. Btw, właśnie się obudził.

Dwadzieścia minut lub sto godzin później

Przyglądam się codziennie naszemu małemu synkowi i trochę czekam, nie jakoś bardzo, ale trochę, na oznaki jego zmiksowanego pochodzenia. Na razie jest prawie zupełnie polsko-mazowiecki. Prawie, bo ma oczy taty i w ogóle chyba z rysów twarzy jest podobny do niego. Niektórzy widzą w nim mnie, ja nie widzę tego zupełnie, inni ze mną na czele twierdzą, że to cały M. Z jednej strony podobny, z drugiej totalnie polski. To jak to jest? Może jeszcze musimy trochę poczekać, nie wiemy, jak dziecko zmieni się w przyszłości. W każdym razie nie jest już takim kosmitą, jak tuż po urodzeniu. Nadal mały, ale już bardziej ludzki :).

Wiedziałam już w ciąży, że czas pędzi nieubłaganie. Teraz też to widzę i odczuwam. Prawie pół roku minęło nie wiadomo kiedy. Parę ładnych miesięcy zmagania się z nową rzeczywistością i uczenia się nowych emocji. Nauki odpowiedzialności za drugiego człowieka. Oswajania z towarzyszącym nieustannie gdzieś w tle lękiem o jego dobro i bezpieczeństwo. Ten strach chyba nigdy nas nie opuści, a naszym zadaniem jest wyprawić tego malca kiedyś w świat. Czy to właśnie na tym kontraście opiera się rodzicielstwo?

Tęsknię czasem na za moim, naszym poprzednim życiem, gdy głównymi rozterkami była praca czy karty pobytu. Gdy można było wszędzie pójść i wrócić kiedy się chce, jeść co się chce, o której godzinie i gdzie się chce, czytać i oglądać filmy kiedy i jak długo się chce i tak dalej. Można by tak w nieskończoność. Naprawdę nie było w moim życiu większej rewolucji, niż pojawienie się małego K. To wszystko kosztuje mnie chyba sporo zdrowia, fizycznego i psychicznego. Ale częściej niż czasem myślę, że chyba o niego właśnie w moim życiu chodzi. O niego, o M., o naszą rodzinę. Nie wiedziałam, że tak będzie, dopóki on nie pojawił się obok nas.

O wyższości chłopców nad dziewczynkami i wyższości innych dzieci w ogóle

O wyższości chłopców nad dziewczynkami i wyższości innych dzieci w ogóle

Pewnie to było do przewidzenia, że w najbliższym czasie będę mało obecna na blogu. Rzeczywiście, nasz nowy lokator jest absorbujący. Wszystko wygląda teraz zupełnie inaczej, niż kiedy go nie było. Ja siedzę cały czas w domu, z wyjątkiem codziennych wspólnych spacerów, które trzymają mnie bliżej rzeczywistości :). M. po pracy przejmuje małego, a ja mogę porobić jakieś inne rzeczy, np. dać rękom odpocząć. To nie jest blog parentingowy, więc nie wchodźmy w dyskusje typu „nie ucz noworodka rąk, bo już nigdy go nie oduczysz”. Od początku nie ukrywałam, że nie mam pojęcia o dzieciach, dlatego robię to, co mówią lekarze, położne i inne zorientowane osoby. Jak mówią brać, to biorę i ułatwiam sobie życie. Miejcie też litość i oszczędźcie mi komentarzy w stylu „moje dziecko nigdy nie płakało”, „mój od urodzenia przesypiał całe noce” (i był karmiony kroplówką?), „mój miał pięć razy większą główkę niż Twój i ważył dziesięć kilo przy porodzie, więc oczywiście, że miałaś łatwo” itp. Nie posądzam Was o taką życzliwość, raczej przybliżam naszą obecną rzeczywistość i potwierdzam, że wszyscy dookoła zawsze wiedzą wszystko lepiej, niż Ty. Zupełnie jak przy wychodzeniu za mąż za Araba.

Wszyscy wiedzieli wszystko lepiej również wcześniej, gdy jeszcze byłam w ciąży. Chociaż czekałam na wszelkie dobre rady (naprawdę dobre), to zastanawiało mnie czasem, czemu niektórzy wiedzą lepiej, niż my, jaką płeć dziecka wymarzył sobie M. Gdy zaczęło być coś widać, pojawiły się pytania pt. a czy wiadomo już… No i jak odpowiadałam, że wiadomo i że prawdopodobnie chłopiec, to widziałam ulgę na twarzyczkach i padała odpowiedź: to się mąż na pewno cieszy! Na to ja jak ta głupia pała pytałam, dlaczego i otrzymywałam zawsze tę samą odpowiedź, że przecież w ich kulturze trzeba mieć syna i/lub syn jest ważniejszy niż córka. Społeczeństwo polskie z góry zakłada, że Egipcjanin chciałby mieć bardziej syna, niż córkę. Czasem pojawiały się żarciki, że na pewno wszystko jedno, jaka płeć, byle chłopiec. No tak, przecież arabscy muzułmanie zwyczajowo strącają żeńskie noworodki ze skały i płodzą dzieci ze wszystkimi czterema żonami, aż wreszcie pojawi się upragniony syn. Do skutku.

To w sumie dość prywatna sprawa, ale w kontekście powyższego zdradzę Wam, że akurat M. marzył sobie o córce. To nie znaczy też, że obraził się na wieść o synu. Wszyscy normalni ludzie, którzy chcą mieć dziecko, po prostu chcą mieć zdrowe dziecko. Jaka to będzie płeć, jest sprawą drugiej albo siódmej kategorii. Gdzieś w tle głowy czają się jakieś tam marzenia, ale co z tego? Ja z kolei od zawsze myślałam o chłopcu, no i właśnie, co z tego? Zadziwiające jest zatem, że moi rozmówcy byli przekonani, że M. się cieszy z takiego obrotu spraw. Nie, w sumie to w ogóle nie jest zadziwiające.

Tymczasem 🙂 Czym różni się posiadanie dzieci z Egipcjaninem od posiadania dzieci z Polakiem? Tego do końca nie wiem, bo mam dziecko tylko z tym pierwszym, ale wydaje mi się, że jak dotąd wszystko wygląda raczej dokładnie tak samo, jak w polsko-polskich rodzinach. No, z tą różnicą, że mojemu synowi zdarza się płakać, budzi się w nocy i jest wielkości małego (bardzo) dziecka, a nie słoniątka, czyli nie mam się czym chwalić jeśli chodzi o jego dowiezienie. Mam szczęście, że M. kocha dzieci i ma mnóstwo cierpliwości do małego. Lubi się z nim bawić, nic go nie irytuje, jest dość wyluzowany. W sensie – odpukać. W naszym związku to ja zawsze byłam ta bardziej opanowana i cierpliwa, ale jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem, M. uruchomił jakieś nieznane mi wcześniej pokłady wyrozumiałości. W skrócie, inaczej mówiąc, gdy mnie już ciężki szlag trafia, M. uśmiecha się czule do małego i rozpoczyna od nowa procedury uspokajania dziecka (po raz tysięczny). Poza tym robimy chyba to samo, co reszta rodziców: chodzimy na spacery z wózeczkiem, szczepimy, myjemy, karmimy, przebieramy i się nie wysypiamy. Jeszcze nie pojawił się wątek uprowadzenia małego do Egiptu, chociaż pewnie powinnam nie znać dnia i godziny.

Jesteśmy w trójkę już ponad półtora miesiąca. Każdy dzień to jakaś nauka i trochę walka o przetrwanie. Ale chociażby jeden sukces mogę odtrąbić – napisałam wreszcie tę notkę 🙂 Choć zajęło mi to ponad dwie godziny.

Mamy syna :)

Mamy syna :)

Kosztowało mnie to momentami naprawdę sporo, by Wam przez ostatnie dziewięć (a właściwie osiem i pół) miesięcy wszystkiego nie powiedzieć. Otóż od kilku dni jesteśmy szczęśliwymi rodzicami małego K. Nasz synek urodził się dwa tygodnie przed terminem, jest malutki, zdrowy i… dość komiczny :). Dowiedziałam się o mojej ciąży w lutym i postanowiłam nic o niej tutaj nie pisać, no bo znane Wam już złe oko i zapeszanie. Ciąża zbiegła się w czasie z otwarciem firmy M. i mieliśmy przez jakiś czas duszę na ramieniu, co to będzie, tu nowa firma, a tu dziecko w drodze… Jeśli M. nie śpi w nocy, to chyba nie tylko dlatego, że K. czegoś się domaga (czegokolwiek :)). Ja obecnie za bardzo nie mam głowy do niczego więcej niż towarzyszenie małemu w walce z otaczającym go światem. Choć i tak co drugi dzień siadam do komputera i ogarniam sprawy firmy, w sensie – jak mi K. pozwoli.

Powolutku wcielamy się z M. w nową rolę, która mnie jednocześnie przeraża, przerasta i ogromnie cieszy. Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką dzieci, w przeciwieństwie do M. Nie mam doświadczenia w opiece nad noworodkiem czy niemowlęciem. Wszystkiego muszę uczyć się od zera, niby czegoś tam nauczyłam się na szkole rodzenia (tak, chodziłam na coś takiego :)), ale praktyka to zupełnie co innego niż teoria. Ale dobrze, że gdzieś kiedyś przeczytałam, że człowiek nie rodzi się z umiejętnością opieki nad małym dzieckiem. Wszystkiego trzeba się nauczyć. I to chyba prawda, co mówią, że są takie chwile, gdy jedno spojrzenie w jego małe śliczne oczy wynagradza mi wszystkie momenty klęcia w duchu o 3. nad ranem lub bezradności, gdy on płacze i nic mu na to nie pomaga. Poza pieluszką, która musi się zapełnić :P.

Przeczuwałam to od dawna, więc nie jestem zaskoczona, że M. jest – jak dotąd – cudownym tatą. Mężczyznom może to łatwiej przychodzi, bo spędzają z dziećmi znacznie mniej czasu niż my, a większość „roboty” spada na siedzącą w domu na macierzyńskim kobietę. Ale kocham to jego uwielbienie w oczach, gdy bierze małego na ręce, i to jak K. przy nim się wycisza. M. to taki naturalny uspokajacz. A może za wcześnie jeszcze, by cokolwiek oceniać? Oboje uczymy się jakoś funkcjonować w tej zupełnie nowej rzeczywistości.

To chwilowo byłoby na tyle, bo niełatwo jest streścić w jednym tekście przebieg niemal całego obecnego roku od stycznia aż do dziś. Więc może zróbmy tak: jeśli macie jakieś pytania, chcielibyście wiedzieć coś więcej na temat naszego małego K. i tego, co teraz się dzieje w naszej rodzinie, to dajcie znać, a ja odpowiem na tyle, na ile będę mogła :).

God knows that
That I’ll be the one
Standing by
Through good and through trying times
And it’s only begun
I can’t wait for the rest of my life

(Celine 😉 )

Idzie jesień

Idzie jesień

Wiem, że półtora miesiąca przerwy to sporo dla bloga i przepraszam wszystkie osoby, które być może w międzyczasie tutaj zaglądały i znajdywały wciąż tę samą przestarzałą notkę. Przez ten czas nie działo się u nas nic nowego, a jednocześnie działo się całkiem sporo. Wyjaśnię Wam niebawem :).

Sklep M. po sezonie wakacyjnym wraca do starego rytmu, w związku z czym oboje mamy trochę więcej pracy. Od jakiegoś czasu pomagam mu w prowadzeniu firmy. Tak prawdę mówiąc, to pomagam mu od początku, ale od niedawna po prostu trochę więcej. Zajmuję się papierkową robotą, której wcale nie jest tak mało, mailami, czasem zamówieniami, opłacaniem i wystawianiem faktur. Dobra żona może czasem pomóc mężowi w pracy, więc niech szczęściarz korzysta, póki może. Tak jakby on kiedykolwiek mi pomagał w mojej pracy. Czy u Was też tak bywa? Ale z ręką na sercu, nie przeszkadza mi ta nierównowaga sił. Gdybym nie chciała, to bym pewnie wiele nie robiła. Rodzinny biznes, nawet jeśli – a może zwłaszcza! – tylko w praktyce, a nie oficjalnej teorii, to fajne doświadczenie.

Wydaje mi się, że do tego dziełem przypadku oboje z M. trochę się uzupełniamy. Serio, mogłoby się tak zdarzyć, że oboje mielibyśmy jednakowe charaktery czy predyspozycje i wtedy nic by z domowej przedsiębiorczości nie wyszło, a tymczasem my się akurat dobrze dobraliśmy. Ja kompletnie nie mam w sobie genu ryzyka, prawdopodobnie przez co spędzam życie w budżetówce i to nie w swoim zawodzie. Do tego boję się podejmowania decyzji. On ma silniejszy charakter i większą łatwość nawiązywania relacji. Potrafi obserwować rynek i wyciągać z tego wnioski (powiedziałabym, że za to mu płacą, ale w sumie płaci sobie sam). Za to nie bardzo potrafi dbać o szczegóły, jego biurko to jeden wielki bajzel (tzn. był, dopóki nie nastałam tam ja), nawet, jeśli jakoś potrafi się w nim zorientować. Do tego dochodzi egipskie (arabskie? a może M.-owskie?) olewactwo zasad rządzących sporządzaniem treści pisanych, a które jednak są nieodłącznym elementem handlowej codzienności. Polakowi łatwiej niż Egipcjaninowi pisać po polsku, może nazwijmy rzecz po imieniu. I tak jest już lepiej, niż było, ale błagam. Chociaż jak czytam maile od polskich kontrahentów, to też człowiek może czasem zwątpić. Tak, potrzebujemy siebie nawzajem, nie tylko w domu, ale i na płaszczyźnie zawodowej. Może kiedyś moja cicha pomoc zyska oficjalną formę. To temat na, hm, może przyszły rok?

Lipiec

Lipiec

W zasadzie już się kończy, co mnie trochę martwi. Cały ten rok, od początku, bardzo szybko mi leci. Dopiero co był luty czy kwiecień, a tu już połowa sezonu letniego. Chciałabym zatrzymać czas i zapamiętać ten moment.

Okres wakacyjny w Warszawie to czas wyjazdów i M. trochę to odczuwa, a raczej jego sklep. Jest trochę mniej klientów, niż wiosną. Pocieszam go, że przyjdzie koniec sierpnia i wrzesień i wszystko, być może, wróci do normy. Tymczasem wakacyjna Warszawa ma mnóstwo zalet, a pierwszą z nich są właśnie te pustki :). To, co dla handlu jest zmorą, dla mieszkańców chyba jest wybawieniem.

Szykujemy się na mały remont w mieszkaniu. Może remont to za dużo powiedziane, ale drobne przemeblowanie, malowanie, może jakaś rearanżacja. Wprowadziliśmy się tutaj cztery lata temu, część rzeczy zdążyła się już zużyć, część się opatrzyła, a część trochę nie sprawdziła. Odgruzowuję dom z nazbieranych rzeczy, przechowywanych nie wiadomo po co. Niby nie jest tego dużo, ale jednak co jakiś czas podrzucam M. stertę śmieci do wyniesienia. Jakieś kartony, które miały się do czegoś przydać, pojemniki, materiały, papiery, ubrania leżące w szafie od dwóch lat i nie noszone. Po przeprowadzce obiecałam sobie, że raz na jakiś czas będziemy filtrować nasz dom, aby nie magazynować niepotrzebnych przedmiotów, które potem trzeba dźwigać do śmieci lub rozdawać jako przestarzałe. Skąd to całe chomikowanie? Nie żyjemy już (albo jeszcze) w PRL-u. Taka mała rada dla wszystkich: obejrzyj każdą rzecz z obu stron, zanim zdecydujesz się schować ją do szuflady na później.

Chyba tak w skrócie wygląda plan na ciąg dalszy lata. A Wy co porabiacie w te piękne ciepłe dni? 🙂

Po powrocie do Polski

Po powrocie do Polski

M. wrócił do Polski i przywiózł ze sobą trochę opowieści. Na przykład o tym, że mu się nie spieszy, by jechać teraz do Egiptu. Niemal cały pobyt minął pod znakiem rodzinnego finansowego konfliktu. W efekcie tego wszystkiego część zaręczynowego złota została zwrócona (niższe ceny teraz! stratni są!), a starsza ciocia będzie przekazywać co miesiąc starszemu wujkowi jakąś kwotę, aż brakująca część zostanie spłacona. A to dlatego, że rodzice młodych się do siebie nie odzywają. Moim zdaniem to już grube przegięcie, żeby niewinnych emerytów wciągać w jakieś bankowe rozgrywki.

Parę dni M. spędził z siostrą i jej rodziną w Aleksandrii i tam zrobił najwięcej zdjęć. Miasto wygląda bardzo ładnie, wieczorami wręcz przepięknie, tylko serce boli od tych zaśmieconych plaż. To akurat były święta i tłumy ludzi wszędzie. Publiczna plaża wyglądała tak, jak raczej byście nie chcieli, by wyglądała – krzesełek nastawiane jedno na drugim, rodziny w pełnym odzieżowym rynsztunku i dzieci bawiące się wśród śmieci. Co więcej, za takie krzesełko się jeszcze płaci. Chciałoby się zapytać, za co w zasadzie? Dlaczego miasto nic nie zrobi z tym śmietnikiem? To chyba pytanie retoryczne w Egipcie. Oczywiście, można powiedzieć, że wystarczy wyjechać trochę z miasta i wybrać się na prywatną plażę z gatunku tych dedykowanych zagranicznym turystom. Ale rodzina M. raczej nie korzysta z takich luksusów, nie będę Was czarować. Wycieczka do Aleksandrii już jest osiągnięciem i powodem do radości, co widać na roześmianych od ucha do ucha twarzach siostrzeńców na zdjęciach. Na całe szczęście!

Wydaje się poza tym, że emancypacja nie dotarła jeszcze do tego zakątku Egiptu, a w każdym razie do rodziny M., chociaż wszyscy miastowi i kobiety po studiach. O ile najmłodsi męscy reprezentanci rodu są powolutku włączani do pracy w rodzinnym biznesie, najmłodsi w sensie – już końcówka szkoły podstawowej, o tyle dorosłe panienki na studiach i po siedzą i kwitną i nikt ani się waży powiedzieć im słowo o pójściu do pracy. Jedna zaręczona, druga dzieciata, przyszłość jest jasno określona i już się zaczęła. Zawsze aktualna będzie wymówka, że pracy po prostu nie ma, ale jakoś panowie ją znajdują. Tak to już jest w Egipcie urządzone. W sumie to my naiwne zarobione Europejki powinnyśmy im zazdrościć.

Niezmienna pozostała też opieka, którą rodzina roztoczyła nad M. podczas jego pobytu. Wszystko było podane i zapewnione. Wyobrażam sobie, że jak przyjeżdża taki brat z Europy, to jest przyjmowany jak jakaś gwiazda (prezenty z Polski naturalnie podnoszą atrakcyjność wujka 🙂 ). Nie do zniesienia była tylko pogoda, gorąco i bez klimy. Na tej plaży siedzieli w ciuchach i się nie kąpali. Taki to już świat.

M. twierdzi, że jak kiedyś pojedzie ze mną do Aleksandrii, to inaczej to wszystko zorganizujemy, więcej zwiedzimy i odpoczniemy. Tym razem był trochę gościem u swojej rodziny, więc oczywiste jest, że robił to samo, co oni. Ale czy dawniej nie było to wszystko dla niego standardem? Czy człowiek czasem nie przestawia się, na zasadzie przełącznika on/off, i zmienia sposób spędzania czasu czy postępowania w zależności od okoliczności? I nie chodzi tu tylko o banały w stylu wypoczynek na plażowym śmietniku. Pięć lat temu M. zostawił w Egipcie swoje egipskie życie, które nigdy nie było inne. Czy po takim czasie dom nadal jest taki sam? Czy jestem tutaj u siebie? Gdzie właściwie jest mój dom? Na takie pytania mogą odpowiedzieć chyba tylko emigranci, zwłaszcza ci międzynarodowi. M., jak to facet, nie prowadzi takich filozoficznych rozważań. Za odpowiedź musi mi starczyć fakt, że po trzech dniach pobytu M. chciał wracać do Polski i niestety twierdzi, że wcale nie odpoczął.

Nareszcie lato!

Nareszcie lato!

Zaczęły się pierwsze tak gorące dni w tym roku. Pytanie, jak długo ta pogoda z nami zostanie. Czy piękny czerwiec oznacza dziadowski lipiec? Oczywiście, utyskiwaniom i narzekaniom na nie ma końca. Polacy chyba by chcieli mieć z powrotem plus pięć, mżawkę i wiatr. W te upały ja, jak zwykle wbrew wszystkim, jestem w raju.

U nas trzydzieści stopni, a w Egipcie czterdzieści kilka. M. wyjechał do rodziny, odwiedzić ojca. Jeszcze szybciej, niż rok temu, czyli po jakichś trzech dniach od przylotu powiedział mi, że już mu wystarczy i najchętniej wróciłby do Polski. Że on nie może tak siedzieć i nic nie robić, chociaż nawet zdążyli sobie zrobić wycieczkę do innego miasta i codziennie ma jakieś spotkania. Rodzinka potrafi dać w kość. Ja też to znam.

Urlopy w tym roku spędzamy, jak widać, oddzielnie. On wziął teraz wolne, a raczej zostawił swoją firmę w dobrych rękach, więc raczej nie wyjedzie ponownie z Warszawy za miesiąc czy dwa. Ja jestem teraz w pracy (z przegrzanych Polaków się podśmiewuję, ale z tego, że puszczają nas w tym tygodniu godzinę wcześniej z uwagi na upały, już nie 🙂 Najlepsza wiadomość tygodnia) i na wakacje chciałabym się wybrać w przyszłym miesiącu. W góry :).

Ciekawa jestem, jak wysokie temperatury znoszą inne partnerki Egipcjan? Kochacie gorąc, czy raczej wolicie bezpieczne dwadzieścia stopni? Dobry to zbieg okoliczności, że ukochany pochodzi z ciepłego kraju, czy raczej udręka przy każdej wizycie? Ja może dodam, że chociaż uwielbiam ciepło, to trochę też nie wiem, czy uśmiechałoby mi się spędzenie na przykład tygodnia lub dwóch w egipskim mieście gdzieś bez dostępu do morza czy basenu i totalnie bez klimatyzacji. Czyli bez żadnej możliwości całkowitego ochłodzenia się. Rodzina M. oczywiście nie ma w mieszkaniach klimatyzacji, tylko wiatraki i inne naturalne metody i podobno w tym roku nawet on ma tego trochę dosyć. Zachciało się latać do Afryki w czerwcu i to nie na basenowe all inclusive, to masz rezultat chłopie.