O wyższości chłopców nad dziewczynkami i wyższości innych dzieci w ogóle

O wyższości chłopców nad dziewczynkami i wyższości innych dzieci w ogóle

Pewnie to było do przewidzenia, że w najbliższym czasie będę mało obecna na blogu. Rzeczywiście, nasz nowy lokator jest absorbujący. Wszystko wygląda teraz zupełnie inaczej, niż kiedy go nie było. Ja siedzę cały czas w domu, z wyjątkiem codziennych wspólnych spacerów, które trzymają mnie bliżej rzeczywistości :). M. po pracy przejmuje małego, a ja mogę porobić jakieś inne rzeczy, np. dać rękom odpocząć. To nie jest blog parentingowy, więc nie wchodźmy w dyskusje typu „nie ucz noworodka rąk, bo już nigdy go nie oduczysz”. Od początku nie ukrywałam, że nie mam pojęcia o dzieciach, dlatego robię to, co mówią lekarze, położne i inne zorientowane osoby. Jak mówią brać, to biorę i ułatwiam sobie życie. Miejcie też litość i oszczędźcie mi komentarzy w stylu „moje dziecko nigdy nie płakało”, „mój od urodzenia przesypiał całe noce” (i był karmiony kroplówką?), „mój miał pięć razy większą główkę niż Twój i ważył dziesięć kilo przy porodzie, więc oczywiście, że miałaś łatwo” itp. Nie posądzam Was o taką życzliwość, raczej przybliżam naszą obecną rzeczywistość i potwierdzam, że wszyscy dookoła zawsze wiedzą wszystko lepiej, niż Ty. Zupełnie jak przy wychodzeniu za mąż za Araba.

Wszyscy wiedzieli wszystko lepiej również wcześniej, gdy jeszcze byłam w ciąży. Chociaż czekałam na wszelkie dobre rady (naprawdę dobre), to zastanawiało mnie czasem, czemu niektórzy wiedzą lepiej, niż my, jaką płeć dziecka wymarzył sobie M. Gdy zaczęło być coś widać, pojawiły się pytania pt. a czy wiadomo już… No i jak odpowiadałam, że wiadomo i że prawdopodobnie chłopiec, to widziałam ulgę na twarzyczkach i padała odpowiedź: to się mąż na pewno cieszy! Na to ja jak ta głupia pała pytałam, dlaczego i otrzymywałam zawsze tę samą odpowiedź, że przecież w ich kulturze trzeba mieć syna i/lub syn jest ważniejszy niż córka. Społeczeństwo polskie z góry zakłada, że Egipcjanin chciałby mieć bardziej syna, niż córkę. Czasem pojawiały się żarciki, że na pewno wszystko jedno, jaka płeć, byle chłopiec. No tak, przecież arabscy muzułmanie zwyczajowo strącają żeńskie noworodki ze skały i płodzą dzieci ze wszystkimi czterema żonami, aż wreszcie pojawi się upragniony syn. Do skutku.

To w sumie dość prywatna sprawa, ale w kontekście powyższego zdradzę Wam, że akurat M. marzył sobie o córce. To nie znaczy też, że obraził się na wieść o synu. Wszyscy normalni ludzie, którzy chcą mieć dziecko, po prostu chcą mieć zdrowe dziecko. Jaka to będzie płeć, jest sprawą drugiej albo siódmej kategorii. Gdzieś w tle głowy czają się jakieś tam marzenia, ale co z tego? Ja z kolei od zawsze myślałam o chłopcu, no i właśnie, co z tego? Zadziwiające jest zatem, że moi rozmówcy byli przekonani, że M. się cieszy z takiego obrotu spraw. Nie, w sumie to w ogóle nie jest zadziwiające.

Tymczasem 🙂 Czym różni się posiadanie dzieci z Egipcjaninem od posiadania dzieci z Polakiem? Tego do końca nie wiem, bo mam dziecko tylko z tym pierwszym, ale wydaje mi się, że jak dotąd wszystko wygląda raczej dokładnie tak samo, jak w polsko-polskich rodzinach. No, z tą różnicą, że mojemu synowi zdarza się płakać, budzi się w nocy i jest wielkości małego (bardzo) dziecka, a nie słoniątka, czyli nie mam się czym chwalić jeśli chodzi o jego dowiezienie. Mam szczęście, że M. kocha dzieci i ma mnóstwo cierpliwości do małego. Lubi się z nim bawić, nic go nie irytuje, jest dość wyluzowany. W sensie – odpukać. W naszym związku to ja zawsze byłam ta bardziej opanowana i cierpliwa, ale jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem, M. uruchomił jakieś nieznane mi wcześniej pokłady wyrozumiałości. W skrócie, inaczej mówiąc, gdy mnie już ciężki szlag trafia, M. uśmiecha się czule do małego i rozpoczyna od nowa procedury uspokajania dziecka (po raz tysięczny). Poza tym robimy chyba to samo, co reszta rodziców: chodzimy na spacery z wózeczkiem, szczepimy, myjemy, karmimy, przebieramy i się nie wysypiamy. Jeszcze nie pojawił się wątek uprowadzenia małego do Egiptu, chociaż pewnie powinnam nie znać dnia i godziny.

Jesteśmy w trójkę już ponad półtora miesiąca. Każdy dzień to jakaś nauka i trochę walka o przetrwanie. Ale chociażby jeden sukces mogę odtrąbić – napisałam wreszcie tę notkę 🙂 Choć zajęło mi to ponad dwie godziny.

Idzie jesień

Idzie jesień

Wiem, że półtora miesiąca przerwy to sporo dla bloga i przepraszam wszystkie osoby, które być może w międzyczasie tutaj zaglądały i znajdywały wciąż tę samą przestarzałą notkę. Przez ten czas nie działo się u nas nic nowego, a jednocześnie działo się całkiem sporo. Wyjaśnię Wam niebawem :).

Sklep M. po sezonie wakacyjnym wraca do starego rytmu, w związku z czym oboje mamy trochę więcej pracy. Od jakiegoś czasu pomagam mu w prowadzeniu firmy. Tak prawdę mówiąc, to pomagam mu od początku, ale od niedawna po prostu trochę więcej. Zajmuję się papierkową robotą, której wcale nie jest tak mało, mailami, czasem zamówieniami, opłacaniem i wystawianiem faktur. Dobra żona może czasem pomóc mężowi w pracy, więc niech szczęściarz korzysta, póki może. Tak jakby on kiedykolwiek mi pomagał w mojej pracy. Czy u Was też tak bywa? Ale z ręką na sercu, nie przeszkadza mi ta nierównowaga sił. Gdybym nie chciała, to bym pewnie wiele nie robiła. Rodzinny biznes, nawet jeśli – a może zwłaszcza! – tylko w praktyce, a nie oficjalnej teorii, to fajne doświadczenie.

Wydaje mi się, że do tego dziełem przypadku oboje z M. trochę się uzupełniamy. Serio, mogłoby się tak zdarzyć, że oboje mielibyśmy jednakowe charaktery czy predyspozycje i wtedy nic by z domowej przedsiębiorczości nie wyszło, a tymczasem my się akurat dobrze dobraliśmy. Ja kompletnie nie mam w sobie genu ryzyka, prawdopodobnie przez co spędzam życie w budżetówce i to nie w swoim zawodzie. Do tego boję się podejmowania decyzji. On ma silniejszy charakter i większą łatwość nawiązywania relacji. Potrafi obserwować rynek i wyciągać z tego wnioski (powiedziałabym, że za to mu płacą, ale w sumie płaci sobie sam). Za to nie bardzo potrafi dbać o szczegóły, jego biurko to jeden wielki bajzel (tzn. był, dopóki nie nastałam tam ja), nawet, jeśli jakoś potrafi się w nim zorientować. Do tego dochodzi egipskie (arabskie? a może M.-owskie?) olewactwo zasad rządzących sporządzaniem treści pisanych, a które jednak są nieodłącznym elementem handlowej codzienności. Polakowi łatwiej niż Egipcjaninowi pisać po polsku, może nazwijmy rzecz po imieniu. I tak jest już lepiej, niż było, ale błagam. Chociaż jak czytam maile od polskich kontrahentów, to też człowiek może czasem zwątpić. Tak, potrzebujemy siebie nawzajem, nie tylko w domu, ale i na płaszczyźnie zawodowej. Może kiedyś moja cicha pomoc zyska oficjalną formę. To temat na, hm, może przyszły rok?

Po powrocie do Polski

Po powrocie do Polski

M. wrócił do Polski i przywiózł ze sobą trochę opowieści. Na przykład o tym, że mu się nie spieszy, by jechać teraz do Egiptu. Niemal cały pobyt minął pod znakiem rodzinnego finansowego konfliktu. W efekcie tego wszystkiego część zaręczynowego złota została zwrócona (niższe ceny teraz! stratni są!), a starsza ciocia będzie przekazywać co miesiąc starszemu wujkowi jakąś kwotę, aż brakująca część zostanie spłacona. A to dlatego, że rodzice młodych się do siebie nie odzywają. Moim zdaniem to już grube przegięcie, żeby niewinnych emerytów wciągać w jakieś bankowe rozgrywki.

Parę dni M. spędził z siostrą i jej rodziną w Aleksandrii i tam zrobił najwięcej zdjęć. Miasto wygląda bardzo ładnie, wieczorami wręcz przepięknie, tylko serce boli od tych zaśmieconych plaż. To akurat były święta i tłumy ludzi wszędzie. Publiczna plaża wyglądała tak, jak raczej byście nie chcieli, by wyglądała – krzesełek nastawiane jedno na drugim, rodziny w pełnym odzieżowym rynsztunku i dzieci bawiące się wśród śmieci. Co więcej, za takie krzesełko się jeszcze płaci. Chciałoby się zapytać, za co w zasadzie? Dlaczego miasto nic nie zrobi z tym śmietnikiem? To chyba pytanie retoryczne w Egipcie. Oczywiście, można powiedzieć, że wystarczy wyjechać trochę z miasta i wybrać się na prywatną plażę z gatunku tych dedykowanych zagranicznym turystom. Ale rodzina M. raczej nie korzysta z takich luksusów, nie będę Was czarować. Wycieczka do Aleksandrii już jest osiągnięciem i powodem do radości, co widać na roześmianych od ucha do ucha twarzach siostrzeńców na zdjęciach. Na całe szczęście!

Wydaje się poza tym, że emancypacja nie dotarła jeszcze do tego zakątku Egiptu, a w każdym razie do rodziny M., chociaż wszyscy miastowi i kobiety po studiach. O ile najmłodsi męscy reprezentanci rodu są powolutku włączani do pracy w rodzinnym biznesie, najmłodsi w sensie – już końcówka szkoły podstawowej, o tyle dorosłe panienki na studiach i po siedzą i kwitną i nikt ani się waży powiedzieć im słowo o pójściu do pracy. Jedna zaręczona, druga dzieciata, przyszłość jest jasno określona i już się zaczęła. Zawsze aktualna będzie wymówka, że pracy po prostu nie ma, ale jakoś panowie ją znajdują. Tak to już jest w Egipcie urządzone. W sumie to my naiwne zarobione Europejki powinnyśmy im zazdrościć.

Niezmienna pozostała też opieka, którą rodzina roztoczyła nad M. podczas jego pobytu. Wszystko było podane i zapewnione. Wyobrażam sobie, że jak przyjeżdża taki brat z Europy, to jest przyjmowany jak jakaś gwiazda (prezenty z Polski naturalnie podnoszą atrakcyjność wujka 🙂 ). Nie do zniesienia była tylko pogoda, gorąco i bez klimy. Na tej plaży siedzieli w ciuchach i się nie kąpali. Taki to już świat.

M. twierdzi, że jak kiedyś pojedzie ze mną do Aleksandrii, to inaczej to wszystko zorganizujemy, więcej zwiedzimy i odpoczniemy. Tym razem był trochę gościem u swojej rodziny, więc oczywiste jest, że robił to samo, co oni. Ale czy dawniej nie było to wszystko dla niego standardem? Czy człowiek czasem nie przestawia się, na zasadzie przełącznika on/off, i zmienia sposób spędzania czasu czy postępowania w zależności od okoliczności? I nie chodzi tu tylko o banały w stylu wypoczynek na plażowym śmietniku. Pięć lat temu M. zostawił w Egipcie swoje egipskie życie, które nigdy nie było inne. Czy po takim czasie dom nadal jest taki sam? Czy jestem tutaj u siebie? Gdzie właściwie jest mój dom? Na takie pytania mogą odpowiedzieć chyba tylko emigranci, zwłaszcza ci międzynarodowi. M., jak to facet, nie prowadzi takich filozoficznych rozważań. Za odpowiedź musi mi starczyć fakt, że po trzech dniach pobytu M. chciał wracać do Polski i niestety twierdzi, że wcale nie odpoczął.

Nareszcie lato!

Nareszcie lato!

Zaczęły się pierwsze tak gorące dni w tym roku. Pytanie, jak długo ta pogoda z nami zostanie. Czy piękny czerwiec oznacza dziadowski lipiec? Oczywiście, utyskiwaniom i narzekaniom na nie ma końca. Polacy chyba by chcieli mieć z powrotem plus pięć, mżawkę i wiatr. W te upały ja, jak zwykle wbrew wszystkim, jestem w raju.

U nas trzydzieści stopni, a w Egipcie czterdzieści kilka. M. wyjechał do rodziny, odwiedzić ojca. Jeszcze szybciej, niż rok temu, czyli po jakichś trzech dniach od przylotu powiedział mi, że już mu wystarczy i najchętniej wróciłby do Polski. Że on nie może tak siedzieć i nic nie robić, chociaż nawet zdążyli sobie zrobić wycieczkę do innego miasta i codziennie ma jakieś spotkania. Rodzinka potrafi dać w kość. Ja też to znam.

Urlopy w tym roku spędzamy, jak widać, oddzielnie. On wziął teraz wolne, a raczej zostawił swoją firmę w dobrych rękach, więc raczej nie wyjedzie ponownie z Warszawy za miesiąc czy dwa. Ja jestem teraz w pracy (z przegrzanych Polaków się podśmiewuję, ale z tego, że puszczają nas w tym tygodniu godzinę wcześniej z uwagi na upały, już nie 🙂 Najlepsza wiadomość tygodnia) i na wakacje chciałabym się wybrać w przyszłym miesiącu. W góry :).

Ciekawa jestem, jak wysokie temperatury znoszą inne partnerki Egipcjan? Kochacie gorąc, czy raczej wolicie bezpieczne dwadzieścia stopni? Dobry to zbieg okoliczności, że ukochany pochodzi z ciepłego kraju, czy raczej udręka przy każdej wizycie? Ja może dodam, że chociaż uwielbiam ciepło, to trochę też nie wiem, czy uśmiechałoby mi się spędzenie na przykład tygodnia lub dwóch w egipskim mieście gdzieś bez dostępu do morza czy basenu i totalnie bez klimatyzacji. Czyli bez żadnej możliwości całkowitego ochłodzenia się. Rodzina M. oczywiście nie ma w mieszkaniach klimatyzacji, tylko wiatraki i inne naturalne metody i podobno w tym roku nawet on ma tego trochę dosyć. Zachciało się latać do Afryki w czerwcu i to nie na basenowe all inclusive, to masz rezultat chłopie.

Niby Zachód taki zepsuty

Niby Zachód taki zepsuty

Znacie już nieco historię zerwanych zaręczyn w rodzinie M. Może trochę z tym przynudzam, ale nadal jestem pod wrażeniem przebiegu całej tej sprawy. Czy to dlatego, że nie znam wystarczająco dobrze egipskich obyczajów i norm społecznych? Z pewnością nie znam ich tak, jak osoby, które mieszkają w Egipcie. Egipski mąż w Polsce to jednak taki trochę spolszczony mąż. A tymczasem jego rodzina żyje sobie po egipsku w najlepsze. Chociaż „najlepsze” to teraz raczej nie najlepsze określenie.

Jak już wiecie, zaręczyny zostały zerwane, serca złamane (a nie, czekaj) ale to nie koniec problemów. Niedoszły pan młody przekazał swojej ówczesnej wybrance parę sztuk ładnego złota, o wartości takiej, co my w Polsce sobie raczej nie dajemy na zaręczyny. Postawa typu zastaw się a postaw się. W każdym razie, M. twierdzi, że zgodnie ze zwyczajem te prezenty narzeczeńskie, a przede wszystkim złoto we wszelkich odmianach, jest niby prezentem dla narzeczonej, ale w przypadku zerwania zaręczyn pierścionki trzeba oddać. No, my w Polsce też oddajemy, chociaż ponoć elegancki mężczyzna pierścionka z powrotem nie przyjmie. W przytoczonej historii zaręczyn panienka nie tylko nie oddała pierścionka (-ów), ale wręcz stwierdziła, że już go (ich) nie posiada, bo je sprzedała.

Szok podobno co nie miara! M. mówi, że nigdy nie słyszał, by ktoś sprzedał zaręczynowe złoto przed ślubem. Że niby to złoto nie jest takie jej do końca, więc nie może go sprzedać. Oczywiście, piszę tu o młodych już nie-narzeczonych, ale sprawa toczy się tak naprawdę pomiędzy rodzicami i całą resztą dorosłej rodziny, podczas gdy najbardziej zainteresowani niedoszli małżonkowie siedzą z nosem w telefonach i mają sprawy finansowe, czy jakiekolwiek wymagające odwagi cywilnej i dojrzałości, w głębokim poważaniu.

Cóż, rodzice pana młodego mimo wszystko poprosili o zwrot złota lub pieniędzy. Kontakt z rodziną dziewczyny nagle stał się bardzo utrudniony, tamci nie chcieli się spotkać, niczego powyjaśniać ani nawet poprosić o przesunięcie terminu zwrotu kosztowności. I wiecie co? Wszystko trafiło teraz do sądu. Co dalej będzie, jeszcze nie wiemy, bo wszystko w egipskich sądach długo trwa, może tak jak w Polsce.

Rozmawiałam z M. na ten temat już tysiąc razy i przyjmuję jakoś do wiadomości, że takie tam panują reguły, że pierścionek oddajesz, bo pan młody (a raczej jego rodzina) nie będzie eleganckim rycerzem i nie machnie na to ręką. Ale w tym kontekście to ja jednak bardzo proszę, sama już nie wiem kogo, ale proszę, by nie mówić, że tylko kraje zachodnie czy europejskie to są takie zepsute, że tylko im zależy na pieniądzach, a wschód to jest uduchowiony, świątobliwy i ponad to. Jak tak patrzę, co się w Egipcie czasem wyczynia, to nie mam wątpliwości, że im to dopiero chodzi o kasę. Może jest też trochę tak, że ci, co mają pieniądze, nie przejmują się nimi, a jak pieniędzy nie ma, to się ciągle o nich myśli? No to po jakie licho pakować większość oszczędności w zaręczynowe prezenty, skoro najważniejszy jest fakt zaręczenia się? Bo co, bo taniej rodzice panienki nie oddadzą? Kultur się nie ocenia, najwyraźniej takie tam są zasady i nie ma co z nimi walczyć. Ale ile sobie człowiek pokomplikuje życia, to ja współczuję.

Być może najsmutniejsze w całej tej sytuacji jest to, że obie rodziny są teraz w głębokim konflikcie, a to takie rodziny, co się znają całe życie i są prawie jak jedna. Wszyscy zostali wciągnięci w tę niezgodę, jedni oczekują czegoś od drugich, ci drudzy „zdradzają” swoich, no po prostu jeden wielki ból głowy. I w sam środek tego wszystkiego przyjeżdża teraz M., na święta, w odwiedziny do ojca, który załamał już chyba wszystkie ręce nad poczynaniami swoich potomków. Tak sobie myślę, że nawet, jeśli ta sytuacja się jakoś rozwiąże i pieniądze wrócą do domu, to nic już nie będzie jak dawniej i przyjaźnie się pokończą. Albo w każdym razie bardzo zmienią. A dzieciaki co? Mają wszystko w nosie i nic je nie obchodzi! Warto było, no powiedzcie?

Najlepszy czas w roku

Najlepszy czas w roku

Polskie lato. Gorąco, słonecznie. Pięknie… Przestałam już liczyć, ile narzekań dziennie na to słyszę :). Że za gorąco, że myśleć się nie da, że ukrop i tak dalej. Pomnicie swe słowa w listopadzie! Ja z tymi temperaturami jestem w RAJU.

Zaraz zaczynam krótki urlop-bez-męża, czyli tradycyjny wyjazd z mamą. A co do męża, to mam takie małe przesłanie do świata: dbajcie o swoich facetów. Tym razem w tym sensie, że zapiszcie go do jakiegoś lekarza, niech zrobi sobie badania krwi. Jak M. pracował w Sharm, to miał takie badania robione co roku. Po przyjeździe do Polski wziął się za to dopiero teraz. No i zaczęła się runda po lekarzach… Chuderlakiem nie jest, a jednak nazbierało mu się braków tego i owego.

Tego lata ja i M. dołączyliśmy do prywatnego ubezpieczenia w mojej pracy. I chociaż co miesiąc obcinają co nieco z pensji, to myślę, że to była najlepsza decyzja. Zaczynamy generalne przeglądy zdrowia. Życzę tego wszystkim! Dbajcie o siebie. Żebyście mogli uniknąć różnych nikomu niepotrzebnych stresów, a wakacje służyły do cieszenia się wakacjami.

PS, bo chyba tutaj o tym nie wspominałam: M. zaczął naukę pływania. Tak, mój mąż nie umie pływać! A raczej nie umiał jeszcze do niedawna :). Dziwi mnie, jak facet pochodzący z kraju o dwóch ciepłych morzach może nie umieć pływać. I nie on jeden z jego otoczenia. Cóż, czego nikt nie dopilnował za młodu, facet nadrabia w dorosłości. Mamy niedaleko nas mały basen, M. zapisał się na indywidualne lekcje. On się uczył, a ja w tym czasie sobie pływałam. To były moje ukochane lipcowe wieczory. Zaczął od zera, a niedawno widziałam, jak płynie obok mnie kraulem bez żadnej pomocy. Przed nim jeszcze sporo nauki, ale, jak widać, dorosły też może nauczyć się pływać, jeśli się za to weźmie :). A nowy sport to teraz dla niego idealny timing.

Jak nie nauczyłam męża mówić po polsku

Jak nie nauczyłam męża mówić po polsku

M. jest w Polsce trzy lata i nadal nie mówi po polsku. Jest jełopem. No, niby coś tam mówi, np. w pracy z Polakami rozmawia tylko po polsku, ale wyobrażam sobie, co to za rozmowa. W Excelu pisze po polsku, smsy po polsku (smsy to jakiś ważny kanał ich służbowej komunikacji, btw, taka firma), przez telefon rozmawia łamanym polskim, bo słyszę, ale ze mną na co dzień to bardziej półsłówka, niż normalna rozmowa.

Pytanie, czy M. mówi po polsku, to jedno z pierwszych, które zadają mi znajomi. Z czasem pytania o znoszenie polskiej pogody i o choroby zostają zastąpione takim właśnie tematem-rzeką :). To tak dla Was, na przyszłość. Wtedy ja odpowiadam, że trochę mówi, ale nie za bardzo. I wtedy pada zawsze ta sama odpowiedź, że ja powinnam go uczyć polskiego i rozmawiać z nim tylko po polsku! Czas postawić parę spraw jasno.

To się tylko tak w teorii wydaje, że międzynarodowe małżeństwo ma cudowną okazję do nauczenia się wzajemnie swoich języków. No błagam, to jest oczywiste, okazja idealna! Gorzej z wykonaniem. Aby ten plan zadziałał, musi być spełnione kilka warunków:

– oboje musicie wiedzieć cokolwiek o nauczaniu języków, a idealnie, gdyby ta wiedza dotyczyła nauczania języka własnego jako obcego – w zasadzie nauczanie innego języka obcego nie ma z tym wiele wspólnego
– oboje musicie być super poprawni w swoich językach, co chyba wiąże się z punktem numer jeden, czyli mówić powoli, wyraźnie, poprawnie gramatycznie, ładnie akcentować, tak by zrozumiał Cię cudzoziemiec i był w stanie naśladować
– oboje musicie mieć czas po pracy na wzajemne nauczanie się tych języków, czyli czas na dwa kursy w ciągu tygodnia (no bo nauczając polskiego niekoniecznie z automatu nauczysz się arabskiego, jakby)
– musicie wybrać dobre podręczniki (to akurat najprostsze) i umieć z nimi pracować (to gorzej), chyba, że macie czas na samodzielnie przygotowywanie materiałów do nauczania języka obcego – dzień w dzień – tydzień w tydzień – miesiąc w miesiąc – aż małżonek się nauczy.

Ja wiem, wiem. To wszystko nie tak! Nie o to chodzi! Ty masz do niego mówić po polsku, a nie robić mu lekcje! Wtedy on nauczy się naturalnie, jak dziecko! (Dorosły człowiek nigdy niczego nie nauczy się naturalnie jak dziecko).

Słyszałam opowieści o tych, którym się udało :). Że siedział facet w domu trzy, cztery miesiące, wkuwał cały dzień, bo nie pracował, wszyscy do niego mówili tylko po polsku, to go bardzo motywowało, i teraz on, cud świata, włada wzorową polszczyzną. Bardzo bym chciała, żeby to szczęście przydarzyło się także mnie i żeby mój mąż swoją ciężką pracą i naszą żelazną konsekwencją posiadł umiejętność rozmawiania w moim ojczystym języku, na tym samym poziomie co ja. Niestety, trafił mi się leń, młotek i ignorant bez zdolności językowych, albo jak go tam jeszcze nazwiecie :).

M. dla mnie jest przede wszystkim moim mężem i partnerem. Na pewno nie jest moim dzieckiem albo moim uczniem. Gdy wracam z pracy, albo gdy zwyczajnie spędzamy ze sobą wspólny wolny czas, chcę rozmawiać z nim jak z moim facetem, a nie z podopiecznym. I tak związek z cudzoziemcem stawia Cię milion razy na pozycji kuratora, konsultanta, reprezentanta i Bóg wie jeszcze kogo, bo musisz załatwiać za niego różne sprawy, szczególnie na początku. Uwierzcie mi, to się nudzi. Masz wreszcie ochotę nie myśleć o poprawności i dydaktycznym wymiarze swoich słów i działań, chcesz po prostu komunikować się z facetem jak człowiek, bo to Twój partner i kropka. Język polski przemyca się w tej komunikacji tak czy tak, ale gdybym miała wszystkie nasze rozmowy prowadzić tylko po polsku, chyba nic bym z nim nie załatwiła. Wszystko trwałoby dwa razy dłużej. Jestem cierpliwą osobą, ale i mnie by w końcu szlag jasny trafił.

Oczywiście, zdarza się, że zwracam się do niego po polsku i on już większość tych zwrotów zna. Nie kosztuje to znowu tak dużo, żeby czasem powiedzieć coś po polsku, zamiast po angielsku, szczególnie w naturalnych sytuacjach, typu podaj to, przynieś mi tamto, czy możesz zrobić itd. Staram się pamiętać o tym, by do M. trafiały moje komunikaty po polsku. Ale przyznam, że nie przychodzi mi to zbyt naturalnie :(. Od początku rozmawialiśmy po angielsku, on ten swój angielski w międzyczasie bardzo podciągnął, i dziwnie jest mi teraz przestawić się na polski. Gdzie tam przestawić, zresztą! Długa droga do Rio.

M. wziął udział w dwóch bezpłatnych kursach języka polskiego, które były organizowane przez fundacje lub stowarzyszenia. Nic mu to nie dało, więcej nauczył się w pracy. Taka cecha bezpłatnych kursów, że przez dwa tygodnie analizujesz mapkę Europy lub Polski i uczysz się nazw miast. Na kurs z prawdziwego zdarzenia od początku nie było nas stać i być może to jest jeden z wielu naszych błędów? Z jednej strony wysokie ceny, z drugiej nieregularne godziny pracy, które towarzyszą M. do dziś. Szukaliśmy prywatnego nauczyciela i nikt się nie znalazł, może uciekali na wieść, że mają uczyć Araba :). Żeby było jasne, książki oczywiście mamy, zarówno samouczki jak i podręczniki do pracy z lektorem, a próby wspólnej pracy podejmowaliśmy kilkakrotnie. Guzik z tego!

Jestem ciekawa, jak to tak naprawdę wygląda u innych par. Co robią, żeby przejść z tego poziomu dukania do względnie normalnej komunikacji, którą trzeba tylko szlifować. Znam już wszystkie opinie, że mój to nauczył się sam w miesiąc!!! i że wystarczy tylko jego motywacja i ciężka praca, bo to, uwaga, nigdy do niczego nie wystarczy. Pewnie coś tam zależy od tego, co jegomość robił do tej pory i gdzie państwo się poznali. Cóż, mojego męża poznałam za barem w Egipcie, w żadnym wypadku nie był koptyjskim studentem medycyny na warszawskiej Akademii Medycznej, po prywatnej amerykańskiej szkole w Kairze ;))). Ktoś coś, Szanowne Czytelniczki? 🙂

Nowy fakt o moim mężu, czyli człowiek uczy się całe życie

Nowy fakt o moim mężu, czyli człowiek uczy się całe życie

Nie będzie to notka o wydarzeniach roku, ale po prostu musiałam się z Wami tym podzielić:

Blisko dwa lata po ślubie dowiedziałam się, że mój wykształcony przez Uniwersytet w Mansourze mąż nie wie, co to są cyfry rzymskie.

Dzieci się tego uczą w szkole podstawowej, mówię. To jak alfabet.

W Polsce, nie w Egipcie, ten na to.

To jak on rozumie tytuły filmów, co mają format trylogii na przykład? Jak zobaczy taką datę, to co robi? Jak on rozumie w ogóle cokolwiek? Jak on przetrwał trzydzieści dwa lata swojego życia bez takich podstaw???

Błagam. Wyszłam za analfabetę!!!

Bardziej płakać, niż śmiać się :).

Święta

Święta

Podczas wigilii służbowej tydzień temu jedna z osób z pracy zaczęła składać mi życzenia, po czym przerwała w połowie zdania i zapytała, czy ja obchodzę Boże Narodzenie. Wszystko w bardzo pozytywnym klimacie oczywiście i wydaje mi się, że było to szczere pytanie wynikające z ciekawości. Odpowiedziałam, że oczywiście, że obchodzę! Czemu miałabym nie obchodzić? Bo mi zakazał lub nakazał zmianę wiary? ;))

Taka mała anegdotka. To przypomina mi, że ludzie często nie wiedzą, jak może wyglądać wspólne życie osób reprezentujących różne wiary i tradycje. Znajomi wiedzą, że od początku włączyłam M. w obchodzenie chrześcijańskich świąt. Dla niego nie była to jakoś specjalnie nowa sprawa, bo co roku uczestniczył w organizacji świąt dla gości w hotelach, no i miał koptyjskich znajomych. Ale ktoś z zewnątrz może tego nie wiedzieć lub w jakiś sposób obawiać się, że odkąd związałam się z muzułmaninem, wszystko przepadło… Cóż, moje święta obchodzimy. Gorzej z jego świętami. Za każdym razem próbuję namówić M. na zorganizowanie tradycyjnej kolacji, przygotowanie egipskich dań, które serwuje się w jego kraju w tym czasie. I co? Przeważnie kończymy przed telewizorem, a makaron z beszamelem to najwyższy kunszt, na jaki M. się zdobywa. W jego domu podobno obchodzi się muzułmańskie święta, dzieci dostają prezenty i nowe ubranka zgodnie z obyczajem. Ale kto wie, może tylko kobiety zajmują się w domu organizacją wszystkiego i jak przychodzi co do czego, to facet zwyczajnie ma dwie lewe ręce? A u nas to inaczej niby jest?

Z tej okazji życzę wszystkim Czytelniczkom, aby Wasi partnerzy chcieli i potrafili wnieść cząstkę swoich tradycji do Waszych związków, i w drugą stronę też, żeby Wasze tradycje świąteczne były obecne w Waszym życiu. Święta to dobra okazja na wyrażenie wzajemnej akceptacji i zainteresowania.

Ale przede wszystkim to życzę Wam dużo odpoczynku, bo to jest coś, czego wszyscy potrzebujemy :).

Arabski optymizm

Arabski optymizm

Zastanawiam się czasem, czy pewna cecha, którą posiada mój M., i która wydaje się niejednokrotnie dominować całą jego osobowość, to jakaś cecha narodowa Egipcjan, czy tylko jego? Mam na myśli jego optymizm, który rządzi chyba wszystkimi sferami jego życia.

Cokolwiek się dzieje, zawsze don’t worry, it will be ok. Niezależnie czy wali się i pali, M. zawsze powie, że wszystko będzie dobrze i rozwiążemy tę sytuację. Nawet gdy przeczy to wszelkim moim zasadom logiki. W naszym związku to ja jestem osobą podcinającą skrzydła, przyznaję się, a stąd pewnie niebezpiecznie blisko do zrzędzenia. Nie mam zbyt dużo wiary w siebie, nigdy nie miałam. I niestety w innych też często nie wierzę, jeśli widzę, co robią i jak idzie im realizowanie ich planów. M. by pewnie chciał, żebym zawsze wierzyła, że wszystko się ułoży. A ja na to mam zawsze jedną, tę samą, nieśmiertelną odpowiedź: no to konkret proszę!!!

Wszystko będzie dobrze, ale na przykład planu za bardzo nie ma. Chcemy pojechać na cudowne wakacje – don’t worry, we will go. A gdzie, kiedy, za co? Będzie dobrze, pojedziemy. No jakoś jak dotąd żeśmy nie pojechali, z tą całą jego optymistyczną filozofią. W przypadku liczenia pieniędzy sprawa jest naprawdę prosta, masz albo nie masz, odłożysz albo nie. Nie trzeba sięgać za bardzo do wiary w dobry los, wystarczy policzyć kasę.

Tak sobie myślę, że pod względem patrzenia w przyszłość jesteśmy kompletnie, ale to kompletnie różni. On jest totalnym optymistą, ja jestem totalną realistką z chorym skrętem w kierunku pesymizmu. Każde z nas ma na to swoje argumenty. Ja mu mogę powiedzieć, że jest nieodpowiedzialnym lekkoduchem, który do niczego jak widać nie podchodzi poważnie, ale byłoby to przecież wielkim kłamstwem. On może powiedzieć do mnie na to, że jestem zjedzoną przez strach asekurantką, która w życiu nie podejmie żadnego ryzyka, nie wierzy w siebie ani w ogóle w nikogo i która wszystko widzi w czarnych barwach. To też byłoby niesprawiedliwe! A na koniec jeszcze każde z nas mogłoby obrzucić to drugie stwierdzeniem, że wygodnie to tak żyć. Nic nie planując! Nic nie ryzykując!

Ktoś, kto postawił wszystko na jedną kartę, rzucił swój kraj i wygrał, nie jest lekkoduchem. I ktoś, kto poślubił człowieka z innej planety, nie jest asekurantem.

Mimo tych fundamentalnych w naszej historii wydarzeń i decyzji, w życiu codziennym często ścieramy się o te różne podejścia do przyszłości i planowania. Czytałam gdzieś, że muzułmanin nie może być pesymistą, bo oznaczałoby to, że nie wierzy w siłę Boga. Od razu mam ochotę powiedzieć, że to idealna podkładka do siedzenia pod gruszą i zbijania bąków. Po co cokolwiek robić? Będzie jak Bóg chce! Ale z nas dwojga to on dokonał niemożliwego, a potem jeszcze spełnił swoje marzenie i otworzył lokal. Wszystko to mi się trochę kłóci ze sobą i czasem już naprawdę nie wiem, co mam myśleć o tej całej filozofii życiowej mojego arabskiego męża.

Daję mu teraz pewną furtkę i jak mu się uda, to się od tego jego optymizmu odczepię. Mówię mu tylko, ok, w takim razie umowa stoi. Zawierzam jego optymizmowi, a potem powiem: sprawdzam.